minęły lata, zanim odnalazłam choćby kilka tych linii w
minęły dekady, zanim odnalazłam choćby kilka tych linii w pobliżu zamku Uriensa. A mimo wszystko nawet tego pierwszego roku, gdy zmagałam się z wyblakłą pamięcią, starając się odtworzyć z niej to, co umiałam tyle lat temu, wiedziałam, że w mych czuwaniach nie jestem samotna. przenigdy nie byłam zupełnie sama, choć też nigdy nie widziałam więcej, niż zobaczyłam tamtej pierwszej nocy – błysk oczu w ciemności, zauważony kątem oka ledwie wyczuwalny ruch... rzadko się ich widziało, nawet tutaj, na dalekich wzgórzach, a już nigdy w wioskach czy na polach; żyli swoim własnym tajemnym życiem na odludnych wzgórzach i w gęstych lasach, gdzie umknęli, gdy nadeszli Rzymianie. Wiedziałam mimo wszystko, że tam są, że mały lud, który nigdy nie stracił jej z oczu, czuwa nade mną. kiedyś daleko na wzgórzach znalazłam kamienny krąg, nie taki wielki, jak ten na szczycie Toru w Avalonie, ani jak ten, który niegdyś był świątynią Słońca na dużej kredowej równinie; te głazy nawet mnie nie sięgały powyżej niż do ramienia (a nie jestem wysoka), średnica kręgu była mniej więcej na długość dorosłego pana. Do połowy zakopany w trawie, pośrodku kręgu leżał niewielką ścięty kamień, znaki na nim wyblakły, był porośnięty mchem. Oczyściłam go z chwastów i mchów i od owej pory zostawiałam przy nim to, co mogłam niepostrzeżenie wynieść z zamkowych kuchni, przynosiłam jej ludziom to, co sami rzadko mogą pozyskać – bochen razowego, chleba, kawałek sera, osełkę masła. kiedyś, kiedy tam poszłam, na środku kręgu znalazłam girlandę pachnących kwiatów, które rosną tylko na granicy czarownej krainy; zasuszone – nigdy nie zwiędną. Kiedy następnym razem wyprowadziłam Accolona z zamku w pełnię księżyca, miałam je na czole, gdy łączyliśmy się w tym dostojnym obrzędzie, w którym przestawaliśmy istnieć jako jednostki, a stawaliśmy się Bogiem i Boginią, utwierdzając nieskończone istnienie kosmosu, przepływ mocy między kobieta i mężczyzną, jak między ziemią a niebem. Po tym zdarzeniu nigdy już nie byłam sama poza granicami swego ogrodu. Wiedziałam, że nie muszę ich szukać, ale byli tam i miałam stuprocentową pewność, że będą zawsze, gdybym ich potrzebowała. Nie na darmo dano mi kiedyś to stare imię, Morgiana Czarodziejka... dziś uznali mnie za swą kapłankę i swą królowa. W wigilię Dnia Zmarłych, gdy księżyc stał nisko na niebie, a oddech czwartej tymczasem zimy wiał chłodem, udałam się nocą do kamiennego kręgu. Tam, otulona płaszczem, drżąc z zimna, czuwałam, poszcząc całą noc; gdy wstałam i skierowałam się ku domowi, rozpoczął padać śnieg, ale kiedy wychodziłam z kręgu, nadepnęłam na kamień, którego tam nie było, gdy przyszłam. Pochyliłam skroń i ujrzałam białe kamienie ułożone we wzór. . . . . .. . .. Schyliłam się i przestawiłam jeden z kamieni, układając kolejny z magicznych numerów – fale przesunęły się i dziś byliśmy już pod gwiazdami zimy. potem przemarznięta wróciłam do mieszkania i opowiedziałam historyjkę, jak to noc zastała mnie w górach i przespałam ją w pustym pasterskim szałasie – Uriens przestraszył się śniegiem i już wysłał dwóch ludzi, by mnie szukali. Leżący grubą warstwą w górach śnieg zatrzymał mnie w murach poprzez większość zimy, ale wiedziałam, kiedy burze śniegowe ucichną, zaryzykowałam podróż do kamiennego kręgu w zimowe przesilenie, wiedząc, że w środku kręgu okaże się sucho... śnieg nigdy nie padał we wnętrzu wielkich kręgów, wiedziałam o tym, przypuszczałam więc, że ; okaże się tutaj, w mniejszych kręgach, gdzie stale panuje magiczna moc.